poniedziałek, 14 października 2013

Dwie matki, dwóch ojców, trudne dzieciństwo...

Dwie matki, dwóch ojców, trudne dzieciństwo, burzliwa młodość– czy to wyjaśnia fenomen pisma, które nie ma sobie równych?

Zakochałem się w 17-latku. Wiem, jak głupio to brzmi, ale musicie spróbować mnie zrozumieć. On jest inny niż wszyscy, naprawdę niezwykły. Piękny. O fascynującym wnętrzu. Śmiały, choć niepozbawiony cynizmu i autoironii. Zresztą nie tylko ja go zauważyłem – taką czcią obdarzają go setki tysięcy podobnych mi ludzi.

Wiem, że nie mam u niego szans, choć po cichu marzy mi się, żeby kiedyś chociaż dla niego pracować. Na razie płacę wcale niemałe pieniądze, by co miesiąc móc chociaż na niego popatrzeć.

Są tacy, o których mówi się, że urodzili się we właściwym czasie i miejscu. On z pewnością należy do tej grupy – świat ujrzał w styczniu 1993 roku, chwilę przed tym, gdy CERN postanowił dać światu usługę www – wtedy, gdy dla większości ludzi narodził się Internet. Jak większość cudownych dzieci nie ukrywał długo przed światem swojego geniuszu – w ciągu pierwszych czterech lat życia zdobył trzy prestiżowe nagrody i stał się uosobieniem nowego, posłańcem nadchodzącego nowego wieku.

Właściwie okazało się, że – nawet o tym nie wiedząc – wszyscy na niego czekali. Nie był to zresztą przypadek – szczęśliwe narodziny pierwszego numeru miesięcznika „Wired” poprzedziły dwa lata intensywnych starań jego rodziców. Przyznać trzeba, że to raczej ekstrawagancki model rodziny: dwóch ojców i dwie matki. Geny odpowiedzialne za urodę przekazali John Plunkett i Barbara Kuhr, partnerzy życiowi i zawodowi, projektanci, którzy opracowali między innymi niezwykły, nowatorski system informacyjny Luwru. To dzięki niemu japońskie wycieczki mogą ominąć nudne sale i dobiec od razu do Mona Lisy.

Dzieciństwo
Tym, by maleństwo miało czym imponować poza piękną buzią, zajęli się Jane Metcalfe i Louis Rossetto. Choć „Wired” był ich pierwszym dzieckiem, oboje mieli już wcześniejsze doświadczenia wychowawcze – on współtworzył pismo opisujące pogranicze komputerów i przetwarzania ludzkiego języka, ona zajmowała się zapewnianiem temu pismu reklam. Niestety, ich wychowanek opuścił ziemski padół w 1990 roku i nie pozostawało im nic innego, jak wyprodukować własnego potomka.

Idea od początku była spójna – oto mamy koniec wieku, świat się zmienia, trzeba o tym opowiedzieć, ale nie dziwując się tej całej nowoczesności, tylko raczej relacjonując ją z pierwszej linii frontu. Szybko okazało się, że działa tu coś na kształt dziennikarskiej zasady nieoznaczoności Heisenberga – nie da się badać i opisywać zjawisk nowej kultury, jednocześnie ich nie zmieniając. „Wired” niemal natychmiast po swych narodzinach stał się wcieleniem marzenia niejednego rodzica wydawcy – pismem prawdziwie opiniotwórczym. Nie w starym, zgrzybiałym znaczeniu, jak choćby szacowny „New York Times”. W tym drugim Świat Komentują i Obserwują Mądrzy Ludzie (SKOML), a ich czytelnicy dowiadują się, co powinni myśleć o rzeczywistości.

Młodość
„Wired”, młodszy od „New York Timesa” o 142 lata, sprytnie unika techniki SKOML. Zamiast wrażenia obcowania z mądrymi redaktorami masz raczej uczucie, jakbyś gadał z nieco starszym kumplem. Takim, który zna się na rzeczy, ale wcale nie zamierza się wywyższać i cię pouczać. To raczej ty sam czujesz się mile połechtany tym, że możesz z nim pogadać jak równy z równym. Jeśli jakieś opinie wyrażane SKOML-em okażą się nietrafione, to czujesz się tak, jakbyś przyłapał własnego ojca na dłubaniu ołówkiem w nosie – przykre to i żenujące. Tymczasem fuszerki mojego drogiego 17-latka przyjmuję właściwie jak własne błędy – jestem pełen wyrozumiałości i zrozumienia. W końcu to tylko taki młodzieńczy entuzjazm, prawda?

Ten nadmiar entuzjazmu raz już mało co nie zabił chłopca. Boom dotcomów i entuzjazm ery wczesnointernetowej sprawił, że rodzice „Wireda” postanowili wystawić go na prawdziwą próbę. Zaledwie w trzecim roku życia miał trafić na giełdę. Jak to bywa z rodzicami cudownych dzieci, Jane i Louis trochę przesadzili z entuzjastycznym eksploatowaniem malucha. Oferta publiczna nie wypaliła i rodzina znalazła się w poważnych tarapatach. Przyczynił się do nich jeszcze młodszy brat HotWired. Ten internetowy serwis rozrastał się w zawrotnym tempie, nie generując jednak zawrotnego zysku. Efekt jak u braci Grimm: do rodziny wkroczył bogaty, choć zły wuj – Providence Equity Partners. Fundusz inwestycyjny nic sobie nie robił ze szlochów kochającej się rodziny i w 1998 roku brutalnie ją rozdzielił.
Złote dziecko, „Wired”, trafiło do firmy wydawniczej Condé Nast Publications, jego przerośnięty młodszy braciszek przypadł Lycosowi, a rodzice zostali na lodzie. Nie był to może lód zimny i twardy, bo 30 tysięcy dolarów zainwestowane w 1991 roku w 7 lat przemieniło się w 380 milionów dolarów, ale i tak lwią część tej fortuny zagarnął zły wuj. Mama Jane pozbierała się jakoś, ale nie wróciła już na rynek wydawniczy. Tata Louis złapał doła, przestał się pokazywać publicznie i oddał się zarządzaniu firmą produkującą czekoladę. Mama Barbara z tatą Johnem okazali się najtwardsi i po prostu wrócili do poprzednich zajęć. Jeśli komuś mówi coś hasło TED: Ideas worth spreading, to do tego przedsięwzięcia również przyłożyli rękę.

Wiek męski
Paradoksalnie bolesne przeżycia okazały się dla młodego „Wireda” zbawieniem. Po rozstaniu z bratem, tatą, mamą, tatą i mamą terminujący u nowego wydawcy młodzian okrzepł i nabrał masy – z wesołego, frywolnego chłopaczka stał się ciężko pracującym czeladnikiem, który musiał konkurować nie tylko z pojawiającą się liczną papierową konkurencją, ale przede wszystkim ze światem, który częściowo sam stworzył – serwisami internetowymi.

W ten sposób przygotował się na potężny wstrząs. W 2001 roku pękła internetowa bańka, a jej eksplozja wywołała prawdziwą hekatombę. Świat internetowych fortun, szalonego entuzjazmu i nieograniczonego zaufania w sieciowe biznesy przestał istnieć w zaledwie kilka miesięcy, a konkurencja „Wireda” w większości wyciągnęła swoje internetowe nogi. Odczucia jak po przejściu trąby powietrznej – przeżyłem, ale wokół mnie zniszczenie i pożoga.

I tu w życiu naszego ośmiolatka pojawia się książę z bajki. Wiecie – biały koń i te sprawy. Książę nazywa się Chris Anderson i też jest pogorzelcem. Jeszcze niedawno zajmował się swoim własnym maleństwem, do niedawna konkurentem „Wireda”, magazynem „Business 2.0”. Ze stanowiska zdmuchnął go wybuch e-bańki, który rzucił go na stołek naczelnego „Wireda”. Młodzian potrzebował dokładnie kogoś takiego – jego technologiczne życie skończyło się wraz ze śmiercią świata, z którego pochodził, a rycerz Chris najwyraźniej wiedział, jak poprowadzić go ku nowemu. To nowe to opisywanie świata XXI wieku, gdzie technika przestała być celem samym w sobie, a stała się normalnym składnikiem życia.

Chris Anderson sprawił, że „Wired” odzyskał status opiniotwórczego – nadal wolny od SKOML-a zaczął publikować teksty manifesty, takie jak „Welcome to the Hydrogen Economy” czy „Open Source Everywhere”. Nowy kierunek sprawił, że na „Wireda” patrzy się jak na wizjonera i proroka, choć nadal można z nim pogadać jak z dobrym kumplem. Trudne? Pewnie, ale to właśnie ten fenomen.

W wieku, gdy oblicza większości nastolatków pokrywają się pryszczami i żałosnym zarostem, „Wired” wypiękniał jak nigdy dotąd. Mając 15 lat, zmienił makietę, poprawił logo i nabrał kolorów. To właśnie kolory są tym, co każdego miesiąca wywołuje zgrzytanie zębów u konkurencji. Milion egzemplarzy pisma polewany jest hektolitrami farby ze skali Pantone – soczystym pomarańczowym, wibrującym zielonym i alarmującym czerwonym. Ten kosztowny zabieg zwykle stosowany jest tylko na okładce, gdzie czytelnik może go od razu dostrzec i docenić. Tymczasem „Wired” niemal co numer aż ocieka pantone’em obficie serwowanym na liczących kilkanaście stron materiałach. Efekt jest doskonały – oczarowany czytelnik nie zauważy nawet, że Polskę zamieniono miejscami z Francją, jak to się raz zdarzyło w infografice.

Ale przez te wszystkie lata „Wired” bynajmniej nie stał się stateczny i rozważny. Średnia wieku w zespole to jakieś 40 lat – wiek w sam raz na to, by mieć jeszcze mnóstwo energii, której towarzyszy dobrze wyrachowana bezczelność. W każdym numerze na jednej z początkowych stron, w dziale Start dowiadujemy się, co jest expired, tired i wired, czyli co już przeminęło, co zaczyna męczyć, a co nadchodzi. Na przykład nikogo już nie kręci problem prywatności na Gmailu, męczy nas gadanie o prywatności Google Docs, a martwić się powinniśmy o prywatność w serwisie Google Health. Zresztą zdecydowane opinie to największa siła „Wireda” – nie wiem, co dzieje się w mrocznych kazamatach ichniego biura reklamy, ale sposób, w jaki pismo potrafi przyłożyć najważniejszym graczom amerykańskiej gospodarki, budzi podziw. To rzadkość, ale przy 700 tysiącach czytelników najlepszego gatunku można sobie pozwolić na przebieranie w reklamodawcach. Efekty tych zabiegów chyba nie są najgorsze, bo mimo kryzysu i wszystkich tych historii, mimo utraty około jednej trzeciej objętości „Wired” od niedawna ukazuje się także poza USA: w Wielkiej Brytanii i we Włoszech. Śmiały pomysł, ale do odważnych świat należy.

Młody, choć pewny siebie, z doskonałym wyczuciem sytuacji. Przeszedł kilka trudnych momentów, ale wyszedł z nich silniejszy i piękniejszy. Co miesiąc czekam, by móc patrzeć na niego i marzyć o jego polskiej edycji. Sami rozumiecie, że kogoś takiego nie można nie kochać.